Śmiech paschalny


OsterlammŚMIECH PASCHALNY
Jacek Borkowicz

W dawnych wiekach przynajmniej raz do roku odprawiano po kościołach „święto głupców”. Otóż w okolicach Nowego Roku zbierali się w świątyni młodsi stażem księża, diakoni, klerycy i ministranci, a także tłumy ludu Bożego, by w nastroju radosnej zabawy parodiować Mszę świętą. Wybierali przy tym spośród siebie całą hierarchię, a raczej antyhierarchię – „papieża głupców” i tak dalej: arcybiskupów, biskupów, opatów… Wszyscy razem, pociesznie przebrani, przechodzili potem przez kościół w prześmiewczej procesji ku ołtarzowi.

Nie było to bynajmniej jakieś dziwaczne zjawisko, funkcjonujące na obrzeżach chrześcijaństwa. Do naszych czasów zachowało się pełne, solidnie opracowane oficjum (czyli porządek) „mszy głupców”, odprawianej corocznie w słynnej katedrze w Sens we Francji. Uczestniczyli w nim dostojni kanonicy, i to gremialnie, z obowiązku, a nie z przypadku. W Beauvais, w innej pięknej gotyckiej katedrze, na czele procesji kroczyła dziewczynka prowadząca osła. Na koniec tej „mszy” wystawiano w kościele dramat liturgiczny, zresztą przepiękny: jego tekst przetrwał do dziś.

Te parodie, których geneza sięga starożytności, nie miały w zamyśle bluźnierstwa, choć oczywiście zdarzały się tutaj łatwe do wyobrażenia nadużycia. Jednak zazwyczaj obchodzono je w duchu pogodnej radości, a ich drwina nie była podszyta agresją. Dzień „święta głupców” był też z reguły czasem wesołych zabaw, z jedzeniem, piciem, śpiewaniem, wreszcie skocznymi tańcami, połączonymi z figlami i psotami. Afirmacja tego, co doczesne, a nie zakazane, znajdowała raz do roku swój oryginalny i – jakkolwiek paradoksalnie by to nie zabrzmiało – godny wyraz.

„Święta głupców” przetrwały w katolickich kościołach Europy do XVII wieku, może stulecie dłużej. Razem z nimi zanikły inne tradycje, jak na przykład żonglowanie i stawanie na głowie na cześć Matki Bożej. Kościół miał w tamtym czasie na głowie wyszydzających go protestantów, dlatego niepolitycznie mu było samemu wystawiać się na śmiech. Zresztą estetyka tych obrzędów przestała pasować do epoki, w której coraz bardziej liczyła się chłodna logika i uporządkowanie, także w liturgii.

A szkoda. Zdrowy instynkt średniowiecza, którego wspólnotowe życie przepełniały różnorakie ceremonie – włącznie z namaszczeniem na króla i pasowaniem na rycerza – podpowiadał ludziom, by nie napuszali się zbytnio przy obronie pustych form. Także w kościele podczas liturgii. Czcigodny jest Ten, komu składamy dzięki przy ołtarzu, a nie my sami, nawet jeśli uświęca nas obecność żywego Boga. To nie my jesteśmy źródłem powagi, emanującej z naszych gestów czynienia krzyża i słów modlitwy. Dziś często o tym zapominamy.

Śmiech jest najlepszym wentylem w sytuacji, gdy to, co zewnętrzne, zaczyna przesłaniać istotę. Teologowie zastanawiają się nad przymiotami Chrystusa, nigdzie jednak nie znalazłem logicznej, jak się wydaje, argumentacji, dowodzącej że Zbawiciel, jako Osoba doskonała, musiał mieć także doskonałe poczucie humoru. Wyobraźmy sobie chociażby znaną ewangeliczną scenę z Emaus: nagłe pojawienie się Jezusa, otwarte ze zdumienia usta apostołów i Jego pytanie „Macie tu coś do jedzenia?” Po prostu dowcip pierwszej klasy – a jednocześnie przynoszący oczyszczenie. Średniowiecze miało odpowiednie słowo na określenie tej ozdrowieńczej sytuacji: risus paschalis znaczy po łacinie „śmiech wielkanocny”, ale można to tłumaczyć także jako „śmiech przemieniający”.

Tak już jesteśmy stworzeni, że choćbyśmy nie wiem jak się starali, nasza własna pycha, wyparta drzwiami, wraca do nas oknem. Często sami nie wiemy, jak bardzo się nadymamy. A wtedy pomóc może tylko przekłucie balonika. Radosny śmiech jest właśnie taką igiełką.

Uczestnictwo w liturgii nie oznacza konieczności przybrania ponurej miny i postawy, którą obrazowo określa się mianem „jakby kij połknął”. Przeciwnie: Chrystus oczekuje od nas, byśmy w kościele byli weseli i swobodni, co nie znaczy jednak – wesołkowaci i nieuporządkowani. Święto głupców nie może przecież trwać cały rok.

O autorze artykułu przeczytasz tutaj.