Liturgia Słowa czyli operacja na żywym organizmie


lectionarioLiturgia Słowa czyli operacja na żywym organizmie
Jacek Borkowicz

Czy słuchając w kościele niedzielnego czytania poczuliście choć raz, że to czytanie przeznaczone jest tylko dla was? I że usłyszeliście je dokładnie w momencie, gdy tego najbardziej potrzebowaliście? Chociaż po raz pierwszy widzicie osobę lektora, chociaż dobrze wiecie, że i ona kompletnie was nie zna – i tak jesteście pewni, że to właśnie wy jesteście właściwym adresatem słów wypowiadanych znad pulpitu. Chyba każdy z nas, chodzących na mszę i przynajmniej starających się słuchać tego, co czyta lektor, przynajmniej raz w życiu miał taką chwilę olśnienia.

Tak właśnie działa słowo Boże. Zaskakuje gdy się nań otwieramy i nigdy nie zawodzi, jeśli tylko umiemy je przyjąć.

Zwyczaj czytania w kościele jest bardzo stary, a jego geneza jeszcze starsza, pochodząca z czasów Starego Testamentu. To część naszego wspólnego z Żydami dziedzictwa kultu, którego nierozdzielnym elementem jest pochylenie się nad słowem Bożym. Tradycja ta zobowiązuje nas do nieustannego intelektualnego pogłębiania swojej wiary, zarówno wtedy, gdy w samotności rozważamy treść czytanej książki, jak i wtedy, gdy czcimy Boga we wspólnym zgromadzeniu.

Zazwyczaj nie zdajemy sobie sprawy, że liturgiczne czytanie nie jest przekazem wiedzy, ani też moralnym pouczeniem, skierowanym do zgromadzonych wiernych. Nauczanie (w intelektualnym sensie tego słowa) Kościół zasadniczo rezerwuje dla innych niż świątynia miejsc i innego czasu, niż eucharystia. Dom Lambert Beauduin, belgijski benedyktyn, założyciel słynnego opactwa Chevetogne, powiedział kiedyś, że traktaty teologiczne, zajmujące się dogmatami i moralnością, nie istnieją po to, by praktycznie organizować ludzkie działanie (scientia, non ars), natomiast księgi liturgiczne, nie będące naukowymi dysertacjami, „dzielą los świętych ewangelii”, to znaczy celem ich istnienia jest praktyczna realizacja w codziennym życiu zasad zawartych w Piśmie (ars, non scientia).

Liturgiczne czytanie jest zatem sztuką, nie nauką. To ważne rozróżnienie. Uczoność można udawać, prawdziwej sztuki podrobić się nie da. To wszystko mało ma wspólnego (a przynajmniej powinno) z obrazem auli wypełnionej znudzonymi studentami, niedbale robiącymi notatki z wykładu zblazowanego profesora. Gdyby sens liturgii słowa ograniczyć do tego, jakże boleśnie realnego obrazka, czytania we mszy byłyby tylko stratą czasu. Ars wymaga bowiem aktywnego przekazu i aktywnego odbioru – inaczej sztuką być przestaje.

„Na początku było Słowo” – wszyscy znamy prolog ewangelii świętego Jana. Otóż słowo, którego słuchamy na liturgii, jest jakby echem z prapoczątku idącego Słowa-Logosu, przez które „wszystko się stało”. Podobnie jak stwarzający wszystko Logos, także słowo czytane z pulpitu i słuchane w nawie oraz w prezbiterium, ma moc kreowania naszej wyobraźni. A od wyobraźni właśnie zaczyna się wiara. Tutaj chodzi nie o to, byśmy stali się mądrzejsi suchą mądrością wiedzy, tu stawką jest nasza przemiana. I gotowość do posługi obecności wcielonego Słowa w naszym życiu.

„Światło na oświecenie pogan”, którego chwałę wyśpiewywał stary Symeon (Łk 2, 32) działa bardziej jak błyskawica, niż słabo pełgający kaganek. „Wszechmocne Twe Słowo z nieba, z królewskiej stolicy, jak miecz ostry niosąc Twój nieodwołalny rozkaz, jak srogi wojownik runęło w pośrodek zatraconej ziemi” – mówi Księga Mądrości (18, 15), a Księga Apokalipsy (19, 11-13) uzupełnia tę wizję: „Oto – biały koń, a Ten co na nim siedzi, zwany Wiernym i Prawdziwym, […] a imię Jego nazwano: Słowo Boga”. Chrystus porównywany jest tutaj do wojownika walczącego w pierwszym szeregu kosmicznej bitwy o sprawiedliwość i prawdę. Tej samej figury używa święty Paweł, piszący w liście do Hebrajczyków (4, 12): „Żywe bowiem jest słowo Boże, skuteczne i ostrzejsze niż wszelki miecz obosieczny, przenikające aż do rozdzielenia duszy i ducha, stawów i szpiku, zdolne osądzić pragnienia i myśli serca.”

Wizja ostrego narzędzia, rozcinającego na pół naszą psychosomatyczną istotę, może komuś przywodzić na myśl salę operacyjną. Tu mamy jednak zasadniczą różnicę. Gdy operacja się nie uda, do czekających w korytarzu bliskich wychodzi lekarz, który nim przekaże szokującą wiadomość, prosi obecnych by usiedli. Tymczasem dobra nowina, nawet przekazana z ostrością skalpela, nie powala na ziemię, lecz podnosi. W liturgii słowa jest na to odpowiedni moment – gdy wierni, śpiewając „Alleluja”, wstają z ławek, by wysłuchać ewangelii.

No tak, ale jeśli ktoś w to wszystko nie wierzy, nie będzie się starał ani słuchać, ani być słuchanym. Dlatego mamy to, co mamy. Owszem, wstajemy słysząc śpiew „Alleluja”, ale ciężko nam to idzie, jak jeszcze jeden obowiązek.  A szkoda. Spiritus flat ubi vult, ale Duch Święty na pewno nie zechce działać tam, gdzie tylko udajemy gorliwość.

Od 1972 r. lektorem w Kościele może być osoba świecka. W praktyce jednak lektorów w pełnym znaczeniu tego słowa, czyli pobłogosławionych przez biskupów, jest mało. Olbrzymią większość świeckich, czytających podczas mszy, stanowią osoby bez formalnego przygotowania, na ogół poproszone o to przez swoich proboszczów. I robią to różnie – jedni lepiej, inni gorzej. Zasadniczy problem pojawia się, gdy księża, wiedzeni najlepszymi intencjami, zapraszają do pulpitu dzieci. Nie jestem przeciwnikiem dopuszczania ich do czytań, jednak w tym wypadku należy zachować daleko idącą powściągliwość. Lektor, formalny czy nie, nie odczytuje komunikatu – on daje świadectwo. A jakie świadectwo daje wiernym trzynastolatek, dukający „Marność nad marnościami” z Księgi Koheleta? Albo cytujący Księgę Hioba? Albo Jeremiasza? Toż to czyste naigrawanie się z Ducha Świętego! A ten grzech, jak wiemy z słów Jezusa, nie może być odpuszczony. Oczywiście nie jest tu winne dziecko, lecz ten, kto mu kazał czytać rzeczy, przeznaczone dla dojrzałych mężczyzn i dojrzałych kobiet.

Na koniec zawracam uwagę na ważny szczegół. Czytanie jest jedynym momentem liturgii, w którym słuchającym jest także celebrujący ksiądz. A gdy czytającym jest osoba świecka, stanowi to tym mocniejszy znak wspólnoty, w której wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za kształt naszej wiary.

O autorze artykułu więcej przeczytacie tutaj.